wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści
Małgosia lubiła sobie poleżeć po przebudzeniu. W czasach, kiedy jeszcze nie znała Jasia, budziła się ze wschodem słońca i, leżąc w ciepłej pościeli, rozmyślała o innym świecie. Te rozmyślania niosła z sobą do ciasnego sklepu spożywczego. Sklep prowadziła siostra jej matki. Podczas wakacji Małgosia pomagała ciotce. Tamtego dnia była na zapleczu oddzielonym od reszty kurtyną z kolorowych plastikowych pasków. Przesypywała cukier z wielkiego wora do torebek i ważyła. W każdej torebce musiał być równy kilogram. Skrzętnie tego pilnowała, nie uroniła ani ziarenka. Za to jej ciotka oszukiwała na wadze, z dziesięciu kilogramów miała jeden dodatkowy. Małgosia usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i mocne kroki na drewnianej podłodze. Młody, męski głos, zniecierpliwiony, a nawet zagniewany, warknął:
„Jest tu kto, do cholery? Długo mam czekać?”.
„Już idę!”.
Ujrzała wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę w czerwonym podkoszulku, ozdobionym motywem à la Juan Miro, w zielonych szortach i sportowych lustrzankach o futurystycznym kształcie; okulary rozsiewały stalowo-błękitny blask. Mężczyzna rozglądał się po półkach zawalonych konserwami. Był spocony i zmęczony. I zły. Zauważyła to, kiedy spojrzała na jego opaloną, drgającą żuchwę. Mężczyzna oderwał wzrok od półek, odwrócił się:
„Jak się nazywa ta cholerna… — ujrzawszy przed sobą anielskiej piękności twarz urwał — dziura” — dokończył po chwili.
„Zapadłe” — odparła lękliwie, widząc w jego okularach swoje zdeformowane odbicie.
„Jak stąd wyjechać na Ustrzyki?”.
„Tam” — pokazała ręką za siebie.
„Ma pani coś do picia? Sprajta?”.
Małgosia zastanowiła się.
„Nie” — odparła.
„Szwepsa?”.
„Nie”.
„Kulera?”.
„Nie”.
„Redbula?”.
Małgosi zrobiło się przykro, że w sklepie nie ma tego wszystkiego, o co pytał nieznajomy przybysz w tych dziwnych okularach przypominających oczy ważki.
„Pepsi? Kola?”.
„Też nie”.
Ostatnie słowa przybysz z odległej planety wypowiedział niemal szeptem. Chciało mu się pić, bardzo chciało mu się pić, zabłądził na tych cholernych, łysych połoninach i od paru godzin kręcił się po jakimś dzikim zadupiu. Był wysuszony na wiór i kiedy rozglądał się po półkach, mało go szlag nie trafił, bo stały na nich same konserwy i butelki z octem, a on nie był głodny, tylko cholernie spragniony. Zamierzał się wściec i powiedzieć parę uwag na temat piętnastu lat transformacji, które w tych stronach najwyraźniej przespano oraz tego, jak głupi, polski wieśniak pojmuje tezy neoliberalne, ale widok Małgosi spowodował, że zeszło z niego całe złe powietrze.
„Fanta?” — rzucił.
„Nie” — opuściła głowę.
„Mirinda?”.
„Nie” — szepnęła.
Nie, to już nie były pytania o napoje, to były pytania o sens życia. Jaś Skoczek poczuł, że jest w niebie i widzi anioła. Przestał odczuwać pragnienie. Zdjął obrzydliwe okulary. Spojrzał na dziewczynę miękkimi, orzechowymi oczami zasnutymi mgłą.
„Mamy oranżadę”.
„Tak?”.
„Tak”.
„Zabłądziłem”.
„Chce pan jechać do Ustrzyk Dolnych czy Górnych?”.
„Wszystko jedno”.
„Otworzyć?”.
„Tak”.
Małgosia podała mu butelkę. Jaś mechanicznie wlał w siebie kolorową zawartość o smaku mandarynki. Wyjął portfel, z portfela wydobył banknot dziesięciozłotowy i położył na ladzie. Wydała mu resztę myląc się parokrotnie. Milczeli. Ona unikała jego rozpalonych spojrzeń, on pieścił wzrokiem każdy skrawek jej twarzy skrytej za jasnymi jak pszenica włosami, łowił błyski jej lazurowych oczu skrytych za nieprawdopodobnie, niewiarygodnie wprost długimi rzęsami. Pomyślał, że jej oczy są niczym dwa głębokie jeziora, a rzęsy jak tatarak. Poczuł przemożne pragnienie zanurzenia się w czystej wodzie tych jezior. Pokręcił się po sklepie, kupił jeszcze dwie butelki mandarynkowej oranżady, trzy mielonki turystyczne, pół bochenka chleba, sól, cukier, konserwę rybną, paczkę drożdży, wafle, ocet, musztardę, fasolkę po bretońsku, dziesięć jajek, pół litra denaturatu, dziesięć deko żółtego sera. W końcu powiedział, jak się nazywa i jak się nazywa planeta, z której przybywa. Wieczorem wymienili się adresami. Nie mogli się wymienić telefonami, bo Małgosia nie miała telefonu, ani zwykłego, ani komórkowego. Zrozumiałe, że nie miała także internetu. Dowiedziawszy się o tym wzruszającym zacofaniu, Jaś pojął, że odkrył największy i najszlachetniejszy diament świata i postanowił zająć się jego oszlifowaniem. Nie, nie wyjechała z nim natychmiast, nie potrafiła się tak od razu zdecydować, zresztą nie nalegał. Był doprawdy bardzo delikatny. Właściwie nie miałaby nic przeciwko zapakowaniu jej do samochodu i wywiezieniu z osady. Nie było tu nic, co by ją trzymało, co chciałaby zabrać kiedyś w daleką podróż. Wiele razy rozmyślała o dalekich podróżach i choć rozmyślała o konkretnych miejscach, które pragnęłaby odwiedzić, to jej marzenia miały charakter metaforyczny, były pragnieniem odmiany i perspektyw. Miała osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Tu, w osadzie, nie wiedziała co z nim zrobić. Jaś powrócił na swoją planetę i milczał przeżywając spazmatycznie spotkanie. Orzechowe oczy często zachodziły mgłą wzruszenia, jak wtedy, w sklepie. Potem, w okolicach października, napisał do niej list proponując, żeby się spotkali po Bożym Narodzeniu. U niego. Na jego planecie, w jego wielkim mieście, pełnym sklepów ze sprajtem, szwepsem, redbulem, izostarem, kulerem, fantą, mirindą, kolą i pepsi. Pełnym także milkiłejów, kranczipsów, tłiksów, marsów i snikersów. Pisał: „Zasypiam z obrazem Twojej anielskiej buzi przed oczami. Przypominasz mi Madonnę Rafaela, tak doskonale jesteś piękna i łagodna. Pamiętasz dzień, w którym się poznaliśmy? Zapytałem cię o te wszystkie głupie napoje, a ty odparłaś, że nie ma. Jakież to było prorocze i symboliczne. Oboje mamy coś i czegoś nie mamy, ja mam te wszystkie napoje, ale nie mam ciebie, ty nie masz tych napojów, ale za to masz moje serce. I moje myśli. Wybacz, że się nie odzywałem, ale wszystko musiałem przemyśleć. I doszedłem do wniosku, że możemy się spotkać. Przedstawię cię moim rodzicom. Ale zrobią minę! Już dłużej nie mogę żyć bez Ciebie, dosyć się nacierpieliśmy, tęskniąc dniami i nocami do siebie. Wiem już na pewno, że to miłość. Twój Jaś, kochający na wieki”. Do głębi wzruszyła go wiadomość, że Małgosia jest sierotą i wychowywała się w domu siostry matki, Łucji, oszukującej na wadze właścicielki sklepu, a zarazem wdowy po wujku Zdzichu przemienionym w kryształ. Powiedział, że tragedia rodziców Małgosi jest okrutną igraszką losu w stylu, powiedzmy, Konopnickiej czy też Orzeszkowej, która mogła się przytrafić w dziewiętnastym wieku, ale przecież mamy rok dwutysięczny piąty! A oto szczegóły podane przez Małgosię w liście do Jasia z połowy listopada. Rodzice Małgosi zginęli w pożarze lasu. Ojciec, Romuald, był gajowym, rzucił się do walki z ogniem podchodzącym niebezpiecznie blisko gajówki. Jego żona, Jadwiga, ruszyła na pomoc mężowi. To było zgodne, kochające się małżeństwo. Otoczeni zewsząd ścianą ognia, przytuleni do siebie zmarli wskutek zaczadzenia. Płomienie strawiły gajówkę i ciała. Strażnicy leśni odnaleźli na polanie dwa zwęglone, złączone na wieczność trupy. Jaś i Małgosia doszukali się w swoim spotkaniu wielu romantycznych pierwiastków, a tragedia małżeństwa Strumyków przydała miłości agenta ubezpieczeniowego i sprzedawczyni z zapadłej osady nieco transcendentnego blasku. Ów blask mógłby być mocnym podłożem dla ich związku. Jaś początkowo mówił nawet o przeznaczeniu, wyrokach boskich i ponadczasowej sprawiedliwości wynagradzającej wcześniejsze cierpienie rodziców szczęściem córki. Cierpienie. Właśnie ono towarzyszyło im od początku. Nie radość, szczenięca beztroska, wygłupy, jaja i tak dalej, lecz ciągłe wyczekiwanie, smutek i ból, poważne nadzieje na odmianę losu, nader dojrzałe uczucia. „Nasze losy tak się ze sobą splatają — rzekł po gorącym powitaniu na dworcu — jak losy wiecznych kochanków, jacy tylko stąpali po tej ziemi od chwili zarania, takich jak Abelard i Heloiza, Romeo i Julia, Werter i Lotta. I tak już zostanie. Wydaje mi się, że cię kocham. Cień twojej przeszłości będzie się rzucał na naszą przyszłość, będzie podążał za nami, niczym cień tajemniczego jeźdźca podąża za koniem w księżycową noc. Ale nie martwmy się tym, cierpienie uszlachetnia. Ja widzę w tobie duszę i wiem, jakie to szczęście dostrzec w ukochanej kobiecie obok słodyczy ciała także gorycz cierpienia. Mężczyźnie jest to potrzebne, gdyż wtedy może obdarzyć ukochaną kobietę szacunkiem”. Na podobnych wyznaniach upłynęło im pół roku. Jeśli Małgosia miała z początku obawy, że chłopak może się okazać pustym bawidamkiem, zepsutym podrywaczem z wielkiego miasta, który chce ją wykorzystać seksualnie, to po kilku takich seansach pozbyła się wątpliwości i otwarła serce. Chodzili do kin, teatrów, klubów, na dyskoteki i do bibliotek. Odwiedzali muzea i galerie, grali w gry komputerowe, których Jaś miał całą kolekcję, włóczyli się przytuleni do siebie, kochali się w samochodzie Jasia i czasem w domu jego rodziców, w pokoju Jasia na górze, w kuchni, a nawet w gabinecie Waltera. Rodzice Jasia przyjęli Małgosię w zasadzie serdecznie. Może jeszcze nie jak córkę, bardziej jak gościa z prowincji; w każdym razie nie robili jakichś złośliwych uwag. Walter się powstrzymywał, Izabela natomiast była bardzo miła. Nie sądziła, że Jaś znajdzie sobie tak uroczą partnerkę na dalsze życie. Wiedziała, na jakie zepsute i bezczelne kobiety może liczyć jej syn w tym mieście. Walter podkreślił, że każda kobieta przerobi dowolnie wybranego mężczyznę na mielonkę dla psów. Słyszał, że młode, samodzielne, pracujące kobiety urządzają nawet zawody w mieleniu mężczyzn. Po załatwieniu faceta każda robi nowe nacięcie na swoim sztucznym penisie. One używają wibratorów. Izabela dała dziewczynie mały pokoik z tyłu domu i własne klucze, powiedziała, żeby Małgosia nie przejmowała się tym, co Walter wygaduje, on ma już taki styl, nic się na to nie poradzi. Co do seksu, to Jaś i Małgosia nigdy nie kochali się w hotelach, gdyż, jak utrzymywał Jaś, uwłaczałoby to godności Małgosi. Nie umiałby zaproponować uprawiania miłości w łóżku, w którym przed chwilą leżała prostytutka z klientem. Często dyskutowali o świecie i literaturze, Małgosia była oczytana, siedząc za ladą sklepu, wertowała różne książki. „Jesteś piękna i inteligentna — mawiał Jaś. — W obrębie swojej istoty łączysz żywioły, na przykład namiętność ognia i rozsądek wody”. Delikatny, uprzedzająco grzeczny, nigdy nie proponował ukochanej niczego, co mogłoby ją urazić. Choćby stosunku oralnego czy analnego. Miał dość tradycyjne poglądy na seks, znał po prostu dwie, trzy klasyczne pozycje na plecach i na boku. Małgosia mogłaby mu się oddać w jakikolwiek sposób, jaki podyktuje im obojgu wyobraźnia, gdyż pragnie z nim i tylko z nim, trochę wyuzdania. Kobieta niekoniecznie musi się kłaść na plecach, żeby przyjąć w siebie mężczyznę. Równie dobrze może stać, klęczeć, siedzieć i robić całe mnóstwo innych rzeczy, na które trzeba akurat tyle miejsca, ile jest go choćby w schowku na odkurzacz. Z drugiej strony Jaś mówił, że nigdy, przenigdy nie chciałby dożyć chwili, w której będzie musiał stracić szacunek, jaki do niej żywi. Oddała mu całą inicjatywę seksualną. Sprawiało jej przyjemność słuchanie Jasia gryzącego jej ucho i szepczącego o końcu świata i bramach raju. Raz na plecach, po jednym razie na każdym z boków i całkiem przypadkowo od tyłu, kiedy pewnego dnia, zmieniając bok, na ułamek sekundy ułożyła się na brzuchu. „Ein moment — powiedział wisząc nad nią, wsparty na palcach stóp i dłoniach jak stalowe przęsło mostu nad prężącą się w dole rzeką. — Tak jeszcze nie robiliśmy”. W odpowiedzi uniosła biodra wypinając pupę. Posiadł ją w ten szalony sposób. Dłuższy czas nie chciał słyszeć o żadnej innej pozycji twierdząc, że w seksie wyobraźnia jest bardzo przydatna, może nawet bardziej niż spontaniczność. Uważał dotąd, że kochanie się w samochodzie, na rozłożonym fotelu, jako przejaw nieokiełznanej spontaniczności, jest szczytowym miłosnym osiągnięciem. „Po prostu kochamy się tam, gdzie akurat jesteśmy, jeśli tylko znajdzie się kawałek podłogi lub czegoś, na czym mogłabyś się wygodnie położyć. Czy to nie fascynujące? Gdyby mój ojciec wiedział, co my wyprawiamy w jego gabinecie, to by nie uwierzył. Jest dosyć tradycyjny w tych sprawach. Mnie również wychował tradycyjnie. Właściwie niewiele z sobą rozmawialiśmy na te tematy. I raczej nieprzyjemnie”. Małgosia obudziła w ukochanym pragnienie doświadczania nie przypuszczając, że kreatywna wyobraźnia mężczyzny, jego prymitywny instynkt przywódcy oraz zdobywcy nowych terenów obrócą się przeciwko niej. Ostatecznie przekonała się, że Jaś nie kocha jej duszy. Dla niej cały ten słodki i zabawny seks z figurami to zaledwie uwertura, dla niego zaś będzie niekończącym się aktem erotycznego eksperymentu. Ślub, dziecko, trudy wychowania odsuną na jakiś czas rozkład małżeństwa, ale prędzej czy później Małgosia stanie się przedmiotem seksualnym. A kiedy zestarzeje się i zbrzydnie, przedmiot stanie się zbędny. Uświadomiwszy to sobie tamtej pamiętnej nocy, kiedy śledziła Zdobniaka i Jasia, odmieniła się. Stała się dojrzałą kobietą. Potrzeba było tej odrobiny goryczy. Rozszalały ocean rozpaczy uspokoił się, wściekłość minęła, pozostał smutek i pragnienie zemsty. Miała całą noc na rozmyślania. Nazajutrz Jaś ujrzał inną kobietę, choć nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Po trosze gardziła i współczuła temu niepełnemu mężczyźnie, mężczyźnie w połowie, maksymalnie w trzech czwartych. Pozostałą część uzupełniała w myślach. Była to winna jemu i sobie, jako niespełniona, ale dobra, lojalna, wierna żona.
Wstała wcześnie. Przyzwyczajenie. Poza tym nie lubiła przesypiać życia. Kiedy zeszła na dół, gospodarz spał. W jego ciele wygiętym w łuk, w odrzuconej głowie, matowo bladej, napiętej twarzy i dłoniach z podkurczonymi palcami widniały determinacja i ból, jakby toczył walkę, której nie mógł wygrać. Zrobiła kanapkę z pomidorem i usiadła przy stole pod oknem. Myślała o Ricie i Aquariusie, ale były to myśli tak zwiewne i niekształtne, jak para unosząca się znad kubka z gorącą herbatą. Potem zrobiła małe porządki, wykąpała się, przejrzała skromną biblioteczkę gospodarza. Ten ciągle spał. Zaczynała mieć mu to za złe. Potrząsnęła jego nagim ramieniem; zamamrotał przez sen, uderzył rękami w łóżko, rzucił się niespokojnie.
Rita przyjechała koło południa porsche w kolorze brudnego różu. Miała na sobie te same, czerwone bojówki i kremowy t-shirt z wielkim wycięciem na obsypanych krostami plecach. Z krótkiej, mocnej szyi zwisał kakaowy szal.
— Czasem mam wrażenie, że zaplącze się w koło i zginę jak Isadora Duncan — powiedziała machając jego końcem.
Małgosia wątpiła, ale uśmiechnęła się uprzejmie.
— Może na to nie wyglądam, ale jestem romantyczką — ciągnęła Rita. — Uwielbiam muzykę Ryszarda Wagnera, jest pełna tego weltschmerzu. A ty?
— Co?
— Też jesteś romantyczką?
— Chyba tak — odparła Małgosia. — Jak każda kobieta.
— Sterta szmat — rzuciła Rita z akcentem współczucia spoglądając na śpiącego. — Strasznie się wczoraj zmordował, obskoczył ze cztery dziewuchy z agencji reklamowej. Mimo wszystko podziwiam go za hart ducha. Bywa chwilami nieugięty. To należy docenić, niezależnie od tego, czy się nam podoba, czy nie.
Małgosia wyobraziła sobie chwile, w których Zdobniak jest nieugięty.
— Trzydzieści dwa i pół na piętnaście — powiedziała prowokacyjnie i złośliwie.
— Pokazywał ci?
— Tak.
— Podstępny łajdak! Świnia! — małe oczy Rity zrobiły się jak dwa rozżarzone węgielki. — Zawsze się wpycha przed innych.
— Tylko pokazywał. Ma naprawdę dużego.
— Och! — Rita machnęła szalem — bywają większe, znacznie większe, na przykład niejaki Milac. Czytałaś? Wackiem tego faceta można karczować lasy. Nie czytałaś? Nieważne. Chcę powiedzieć, że nawet te największe, od trzydziestu pięciu w górę mogą należeć do facetów gotowanych na miękko, a Zdobniak ma charakter i to jest w nim pociągające. Rozmiary o niczym nie świadczą, choć nie przeczę, że otwierają drzwi salonów.
Obie spojrzały na otwarte w bezgłośnym okrzyku usta i wywalony opuchły język.
— Wygląda, jakby nie żył — wzdrygnęła się Małgosia.
— Fakt. Może go przykryjemy?
Nie czekając Rita naciągnęła róg zielonej narzuty. Frędzle zasłoniły zastygłą w wyrazie przestrachu twarz.
— Jesteś hamburgerem zawiniętym w liść sałaty — Kluska roześmiała się cicho. — Mówiąc o jego charakterze — zwróciła się do Małgosi — miałam na myśli również chwile, w których obie możemy mieć nad nim przewagę. On, wbrew pozorom, często dostarcza sposobności do tego. Nigdy nie ucieka się do intrygi. Gotów na usługi. Szczery, otwarty, zawsze ci podziękuje za dobry seks. Nie zaśnie w sekundę po tym, jak skończył cię ujeżdżać. To bardzo ludzki rys, mężczyźni jego pokroju, to bestie, w ich obecności czujesz się jak idiotka i niewolnica. On jest inny, przy nim jestem wolna i niezależna, nie tracę szacunku do siebie samej. A to bardzo wiele. Przywiązałam się do niego…
Zdobniak poruszył językiem usiłując wypluć frędzle. Zaczął jęczeć i kręcić głową. Szarpnął całym ciałem i wylądował na podłodze. Przebudził się.
— Co ci się śniło? — zapytała Rita z troską.
— Że wpadłem między wałki w myjni samochodowej. Koszmar! — przesunął dłonią po twarzy.
— My jedziemy do „75”, a po południu mamy spotkanie z Aquariusem. Przedtem fryzjer i kosmetyczka. Trochę poplotkujemy. Jesteś nam niepotrzebny, więc śpij dalej i niech ci się przyśni choinka bożonarodzeniowa.
— Dlaczego choinka?
— Nie wiem. Tak mi się powiedziało. Bo jest ładna i przypomina nam szczęsne czasy, kiedy byliśmy dziećmi.
— Nie miałem najlepszego dzieciństwa.
— Nikt nie miał — Rita uśmiechnęła się.
Spojrzała ciepło na Małgosię.
— Ani razu nie znalazłem pod choinką prezentu od moich starych. Sam sobie musiałem robić prezenty — rzekł Zdobniak z wyrzutem. — Przeszedłem twardą szkołę — dodał.
— No to niech ci się przyśni cokolwiek, słodki chłopcze — uśmiechnęła się Rita. — Zapracowałeś sobie na łagodne, kolorowe sny.
Zdobniak uniósł się na łokciach.
— Nie podoba mi się, że zabierasz ją do „75”.
— Twoja opinia nie ma znaczenia, mój drogi. Jesteś mężczyzną, nie masz zielonego pojęcia o kobietach.
Rita prowadziła fatalnie, szybko, nierówno, zaśmiewając się nie wiadomo z czego. Kakaowy szal powiewał za samochodem o mało nie urwawszy jej głowy, lecz Klusce to nie przeszkadzało. Przeciwnie, jeżeli prowokowała los, to bardzo głośno, bezczelnie.
— Co znaczy „75” — zainteresowała się Małgosia.
— Nic. Dokładnie nic. Do „75” i podobnych miejsc chodzą artyści, aktorzy, biznesmeni, ludzie, którzy mówią o niczym i których życie nic nie znaczy. Dla nikogo. A już najmniej dla nich samych. Rodzaj wypełniania egzystencjalnej pustki. Chociaż w przypadku tych ludzi to nie skutkuje. Najlepszym rozwiązaniem byłoby spektakularne samobójstwo. Przynajmniej gazety poświęciłyby im trochę miejsca. Koniec kłopotów i sława. Czyż nie o tym właśnie wszyscy marzymy?
Rozmowa z Ritą mogła być interesująca. Ta dziewczyna pełna była sprzeczności, poza tym umiała posługiwać się puentami, a to rzadka umiejętność. „75” mieściło się za miastem, w niskim, obszernym bungalowie otoczonym drzewami. Po obu stronach alei dojazdowej stały postacie greckich herosów i atletów zaopatrzone w prawdziwe oszczepy, tyczki, hantle, sztangi i tak dalej. Betonowy kolos z rękawicami bokserskimi przewieszonymi przez szyję trzymał w obu dłoniach niebieską skakankę ćwicząc pracę nóg.
— Pomysły Aquariusa — wyjaśniła Rita obojętnie. — To wszystko należy do niego. Jest facetem, który odkrył surrealizm nie mając o tym pojęcia. Media uwielbiają go, bo nie wstydzi się przyznać publicznie, że jest kretynem. Dzisiaj tacy ludzie kręcą korbą od świata. Pamiętaj o tym, moja droga, i jeśli tylko możesz, kręć razem z nimi.
Uśmiechnięta recepcjonistka od razu wpisała Małgosię do rejestru stałych członków. Widocznie obecność Rity wszystko załatwiała. Z recepcji przeszły do postmodernistycznego buduaru z łazienką i telewizorem.
— Tu masz wszystko, co będzie ci potrzebne — Rita otworzyła rattanową szafę. — Ciuchy do ćwiczeń, kosmetyki, ręczniki i tak dalej. Od dziś to wszystko należy do ciebie. Wiem, że nie lubisz ekstrawagancji, więc kazałam dobrać skromne ciuszki. Moja garderoba jest obok. Jeśli będziesz czegoś chciała, zadzwoń na recepcję.
Zamiast wyjść, usiadła na ascetycznej, popielatej kozetce założywszy nogę na nogę.
— Siłownia jest na końcu korytarza. Poza tym basen, korty, kręgielnia, parkiet do gier zespołowych i różne takie. Aquarius ma mózg kurczaka, ale potrafi bezbłędnie inwestować szmal.
Małgosia założyła ręce na piersiach.
— Dlaczego mam to wszystko robić? — zastanowiła się na głos. — Nie wiem, czy chcę być modelką.
— Masz świetne warunki.
— To sprawa patrzenia na życie, a nie warunków.
— Aquarius lubi dziewczyny wysportowane, emanujące siłą i pewnością siebie. A ty, jak widzę, jesteś kompletnie zahukana. Chyba, że naprawdę nie chcesz dla niego pracować? Byłabyś ostatnią idiotką.
— Nie wiem, czy chcę, czy nie chcę. Nie znam go. Dotychczas znałam tylko Jasia… — zagryzła wargę.
— Skoczek może ci załatwić macankę w kinie. Nie ustawi cię w mieście. Mówię o karierze.
— Dobrze go znasz?
— Trochę. To koleś Zdobniaka.
— Czy on próbował… z tobą?
— Daj spokój — Rita skrzywiła się. — Ty mylisz różne światy, pojęcia. Jeśli chcesz pracować dla Aquariusa, musisz wszystko w swoim życiu zmienić. Zaczniesz się otaczać innymi facetami i… zostaniesz moją przyjaciółką.
Małgosi zrobiło się z niejasnego powodu głupio.
— Ciebie też nie znam — powiedziała ostrożnie.
— To poznasz.
— Niełatwo jest wzbudzić w kimś uczucie przyjaźni…
— Słyszałam — przerwała Rita — że go rzuciłaś.
— Tak.
— On cię wynalazł?
— Co masz na myśli?
— Podobno wytrzasnął cię w jakiejś dziurze.
Małgosia była w wystarczająco dużej rozterce, żeby się pokłócić z Ritą i z każdym, kto będzie próbował przyłożyć swoją głupią miarkę do jej życia.
— Uważam, że masz z gruntu niewłaściwy stosunek do mnie i do Jasia.
Rita przełożyła nogi.
— My tu mówimy innym językiem, stara. Innym, niż się mówiło w tym twoim sklepie spożywczym.
— Papla! — syknęła Małgosia pod adresem narzeczonego.
— Słuchaj, czy ty leciałaś na forsę Skoczków?
— Skądże!
— No to o co chodzi?
— Zakochałam się. Po prostu.
Rita rozwaliła się na kozetce. Chwilę dłubała językiem w zębie.
— Jesteś zbyt dziecinna — stwierdziła. — Zbyt dziewczęca. Nie umiałam tego ująć… — przechyliła głowę, jakby ta pozycja pozwalała na wnikliwszą ocenę. — Jest w tobie za dużo ufności i prostoty, okazujesz uczucia… kurde mol! Ty potrafisz się rumienić! — wpadła w zachwyt, plasnęła dłonią w kolano. — Nie mówię, że powinnaś wyglądać jak te chude laski łażące na pokazach. Zawsze sobie myślę, że one tak się przesuwają, kręcą dupskami, trą kolanami, rozumiesz, bo po ostatniej skrobance ginekolog zostawił im w cipach gumowe rękawice, ale ty znowu nie bądź taką gęsią! Okaż trochę przebiegłości, zadbaj o swoje interesy! Niekoniecznie trzeba mówić, co się myśli. Rozumiesz? Ty nawet nie musisz mówić, w tobie można czytać jak w książce, kompletnie się odkrywasz. Teraz przebierz się w kostium. Ja zrobię to samo. Przyjdę po ciebie — Rita wstała. — Nie rób takiej wystraszonej miny, kochanie — pocałowała ją w policzek. — Zaopiekuję się tobą. Trafiłaś w dobre ręce.
Powiedziała to głosem pełnym serdecznej czułości, jej twarz również nie wyrażała niczego złego, a mimo to Małgosia, z niejasnych dla siebie powodów, poczuła się nieprzyjemnie.
Z szafy wyciągała trykoty, majtki, staniki, każdy ciuch miał naszywkę z imieniem Aquariusa wypisanym złotą aplikacją w stylu wiedeńskiej moderny, i rzucała na kamienną płytę kobaltowej toaletki z uczuciem zawodu, rezygnacji z walki o niezależność i nikłej nadziei na korzystny obrót rzeczy. I to w tej właśnie kolejności. Przekraczała Rubikon, pierwszy raz z pomocą Jasia, drugi dzięki staraniom żigolaka. A na horyzoncie czaił się człowiek, którego nigdy w życiu nie spodziewała się spotkać. Prostoduszna Małgosia znalazła się w świecie krętych linii, mocnych zapachów, przesadnych ozdobników, wyrafinowania, nieznośnej zawiłości uczuć, intryg. Założyła biały trykot i zapatrzyła się w swoje odbicie. Spoglądały na siebie dwie Małgosie i ta z garderoby klubu „75” pragnęła, by ta w lustrze została tam, kiedy ona pójdzie ćwiczyć. Nie może jej zabraknąć rozsądku. Uniosła szminkę i napisała na lustrze: „Zostałam w „Madrygale”, Jasiu. Tam mnie znajdziesz. Okaż wystarczająco dużo ochoty, pomysłowości i wytrwałości”. Po zastanowieniu dopisała: „Zdobniak to tępy manipulator”, a pod spodem: „Biedna Małgosia, ofiara manipulacji”. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Ujrzawszy ją po raz pierwszy nagą Jaś powiedział, mniej więcej, że mogłaby pozować Rafaelowi do portretu Madonny. Teraz Małgosia mówiła mu: „A ty mógłbyś posłużyć Molierowi jako pierwowzór pana Tartuffe. W ogóle jesteś uczniem Zygmunta Freuda”. Majtkami starła napisy. Rita w różowym trykocie zastała Małgosię na kozetce, pogrążoną w rozmyślaniach. Usiadła obok. Milczały chwilę.
— Im się zdaje, że problem się kończy, kiedy zapną spodnie.
— Komu?
— Wiecznym bohaterom — objęła Małgosię ramieniem.
Jej skóra była szorstka, pokryta krostkami, jak skóra robotnika, bardzo nieprzyjemna w dotyku.
— Wiecznym szczęściarzom w rodzaju Aquariusa — kontynuowała ponurym altem — wiecznym dupkom w rodzaju Skoczka. Wiecznym zdobywcom w rodzaju Zdobniaka. A teraz chodź, zapomina się o wszystkim, kiedy rozciągasz sprężyny i zalewa cię pot. Przynajmniej masz poczucie siły i wiesz, że możesz im porządnie przyłożyć… jesteś taka piękna! — zakwiliła nagle, płaczliwie. — Brzydkie dziewczyny szukają ładnych koleżanek, a kiedy je znajdą, są gotowe do poświęceń w zamian za odrobinę miłości. Mam rację? Mam?
— Masz, Rita. Ja wiem, że to niesprawiedliwe, żeby jedne dziewczyny były ładne, a drugie brzydkie…
— Jezu, jaka jesteś piękna — powtórzyła Rita głosem łamiącym się z zachwytu.
— Nie przesadzaj.
Rita zacmokała mięsistymi wargami.
— Co mówisz? — zapytała Małgosia.
Ujrzała na swojej piersi dłoń. Usłyszała:
— Masz cycki jak dziewica.
Dłoń kilkakrotnie, badawczo ją ugniotła. Małgosia nie mogła oderwać od niej oczu.
— I fantastyczna dupcię.
— O, nie! — Małgosia jęknęła zmieszana i oburzona. Zawiedziona. — O, nie! I wszystko po to, żeby mi to powiedzieć?
— Co?
— Odpowiedz, Rita!
Twardy sutek wypychał materiał trykotu, niemal jak dowód nieszczerości protestu.
— Ty jesteś zboczona!
— Jestem. Trochę. Jak każdy.
— A ja nie. I nic z tego nie będzie — Małgosia wstała.
— Nazywano mnie Języczkiem — oznajmiła Rita słabym głosem.
— Kto? A zresztą, czy to ważne? — Małgosia wzruszyła ramieniem.
— Musiałam wysłuchiwać sekretów moich ładnych koleżanek — poskarżyła się Rita. — Ty też miałaś sekrety i zwierzałaś się z nich jakiejś brzyduli z podwórka. Nie zaprzeczaj.
Para oczu w kolorze rozwodnionego wywaru z pokrzyw obserwowała jej twarz. Rzeczywiście, miała taką koleżankę, anemiczną Franię bez piersi i bioder; mówiła jej o zakłóceniach periodu i wątpliwościach co do sensu posiadania błony. Jakoś automatycznie pomyślała o tak oczywistym problemie, jak podły los kobiet. Kobiety nigdy nie mogą się naprawdę, szczerze, do głębi znienawidzieć. Tkwi w nich utajone, wzajemne współczucie właściwe tej samej płci. Mężczyźni się nawzajem pozabijają uważając eksterminację samców za dobre rozwiązanie, a kobiety muszą z sobą żyć.
— Czy to ważne? — powtórzyła rozdrażniona.
— Jeśli się było Języczkiem, to tak.
Małgosia twardo milczała. Nawet jeśli współczuła Ricie, nie będzie ciągnąć tej rozmowy. To jedna z tych rozmów, które do niczego nie prowadzą i są pozbawione głębszego sensu. Po takich rozmowach nie można się spodziewać niczego dobrego.
— Nie jesteś ciekawa, co oznaczało być Języczkiem?
— Domyślam się.
— No, więc ja nim byłam — westchnęła Rita.
— Boże, jaka głupia rozmowa!
Rita zerwała się z kozetki i w dwóch wielkich susach znalazła się przy Małgosi.
— Nie odtrącaj mnie! — wychrypiała kładąc obie łapczywe dłonie na jej piersiach.
Drzwi garderoby otworzyły się z impetem. Stanął w nich żywy, drgający, wymazany oliwą supeł na pałąkowatych, ogromnych nogach, odziany w imitację kostiumu gladiatora, z ręcznikiem przewieszonym przez byczy kark. Na plecy spływały mu barokowe kaskady jasnych, wytlenionych włosów. Wielkie, ocienione długimi rzęsami oczy, uderzająco podobne do oczu minotaurów Pabla Picassa, osadzone tak blisko nosa, że niemal stykały się z sobą, słały łagodne spojrzenia. Monstrualnie rozrosłe mięśnie boczne zwierzęcia nie pozwalały na swobodne opuszczenie ramion, więc sterczały na boki, wbite w ciało pod nienaturalnym kątem.
— Nie umiesz pukać, cyborgu?! — wrzasnęła Rita.
— Odwal się, Kluska. Jestem Zygfryd — olbrzym zwrócił się do Małgosi. — Mów na mnie Zyga. Mam rzeźbić twoje ciało, ale widzę, że ktoś już się za to zabrał.
— Nie twój zasrany interes! — odpaliła Rita.
Oderwała się od Małgosi.
— Uważaj na te wielką babę — ostrzegł Zyga. — To podstępna pajęczyca.
Posłał Ricie pogardliwy uśmiech.
— A jakby tobie przylepić krowie rogi do tego durnego łba, to wyglądałbyś jak wredny germański bóg. Jak u Wagnera. Brakuje mu tylko dzidy. Nie uważasz? — zwróciła się do Małgosi. Picasso czy Wagner, jakie to ma znaczenie? To absurdalne doszukiwać się tradycji kulturowych, z których miałby się wywodzić Zygfryd. Mimo to Małgosia roześmiała się w duchu wyobraziwszy sobie Zygfryda z rogami. A jednocześnie poczuła do niego sympatię.
c.d.n.
© Copyright by Krystian Piwowarski, 2001
Brak danych
Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!
: R E K L A M A :
Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji Pomoc w menu przeglądarki internetowej.