e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Piotr Pomsta: `Oblężenie` — fragmenty — odcinek 8.

Komentarze» Wersja mobilna»

Gdyby ten bubek nie dolewał ci teraz soku pomarańczowego do tego czerwonego trunku, to z pewnością spytałabyś, co z moimi zdjęciami, a ja odpowiedziałbym ci na to, że nie mam pojęcia, bo więcej nie widziałem Billa z New York Timesa. Było już ciemno, kiedy, powłócząc nogami doszliśmy z Żorżem do hotelu, którego nazwę Bill nagryzmolił na prostokątnym kartoniku. Weszliśmy do środka, tu eleganckie, dewizowe wnętrze, za eleganckie jak na nas, w koszulach w czerwone plamy i z harcerskimi plecakami. Chwilę po wejściu do przestronnego hallu, dorwał nas portier i zaczął pędzić na zewnątrz, więc poprosiłem Żorża, żeby dał moją kartę prasową, a w międzyczasie tłumaczyłem mu do kogo przyszliśmy. Żorż w tym czasie wywalił wszystkie kieszenie, zdjął plecak wyrzucił z portek koszulę, ale karty nie znalazł. Ręce mi opadają, ale nie mam siły się na niego drzeć, pokazuję więc portierowi kartonik od Billa, a ten każe nam w końcu położyć plecaki w recepcji i prowadzi korytarzem do restauracji. Pyta nas, który to Bill, a ja nie wiem, bo w restauracji ciemno, ale z kąta słychać anglosaski bełkot więc podchodzę mimo protestów portiera i pytam o Billa z New York Times’a. „Bill? Spytaj tam dalej, mówią mi, tam siedzą Amerykanie”, więc przeciskam się w swojej śmierdzącej koszuli na drugi koniec sali, między stoliki smakowicie zastawione filet mignon w sosie ostrygowym, châteaubriand czy perliczkami w sosie figowym. „Bill Lugano, Oh, Bill has left like an hour ago, wyjechał na Zachodnie Wybrzeże, tam mają coś podpisywać, pewnie wróci.” A ja im na to, że filmy, dałem mu swoje filmy do wywołania, miał się ze mną skontaktować. Ale oni rozkładają bezradnie ręce i w końcu chcąc zapewne powrócić do swoich sosów każą zostawić numer telefonu do siebie, a co ja miałem im odpowiedzieć, że nie mam w domu telefonu? Zostawiłem więc adres i tyle widziałem Billa i swoje zdjęcia w New York Timesie. W fabryce nie mieliśmy już czego szukać, więc powlekliśmy się na dworzec i po całonocnej jeździe pociąg dowiózł nas do naszych domów.

I tyle tego. Dla mnie strajk nad morzem się na tym skończył, obrazy przeszłe ustąpiły miejsca mrokowi mroźnej zimy za oknem, tym samym, przed którym tak niedawno staliśmy z Mercedes. No Romuś, twoje pięć minut się skończyło, czas przywalić ci w mordę. Nie będzie tu Szymańskiemu jakiś wsiowy lowelas w drogę wchodził. Odwracam się a tu sytuacja zdążyła się nieco uspokoić. Nieliczni już tancerze przeszli na psychodeliczne Joy Division, a i z tym mieli poważne kłopoty, bo zwieszeni na sobie zwolna rotowali w parach wokół własnej osi. Fotele i część dywanu zajęte przez pijanych i całujące się pary, a tylko z korytarza dochodzi w miarę trzeźwa dyskusja, na temat tego, czy miłościwie panujący generał odważy się wyprowadzić czołgi na ulicę, czy nie. Nawet z chęcią posłuchałbym, ale teraz czekają inne obowiązki. Mam nadzieję, że Miecia nie wyszła (fala strachu jak strzała ciało przeszywa), bo jeśli tak, to wszystko stracone. Ruszam na poszukiwania i kamień nieco z serca spada: widzę ją stojącą w kuchni ze szklanką tego pomarańczowego świństwa, prę prosto przed siebie, kiedy ni stąd ni zowąd wyrasta przede mną jakaś znajoma gęba.

– Zbawco nasz! – mówi rozanielona.

– (Nie teraz. – Próbuję łokciami się przepchać– )

– Należy ci się nagroda!

Miecia dostrzegła mnie i daje znaki, że pamięta, ale minę ma nieszczęsną. Próbuję wyminąć człowieka, co mi drogę grodzi, aż rozpoznaję w nim filozofa.

– Przyjdź do kibla, przyjdź, nagroda czeka! – i za rękę mnie chwyta. Widzę, że się nie wywinę (musiałbym i jemu po mordzie dać). Daję się dostojnie doprowadzić – do toalety.

– Oooooo – wyją na mój widok – nasz darczyńca, siadaj przyjacielu, ça s’arrose! Niech żyje nasz nowy przyjaciel! Karolu Marksie polej no naszemu Janosikowi, co bogatym zabiera, a biednych ułaskawia, pij przyjacielu, pij i zaraz odpowiesz nam na nasze pytanie. Wypiłeś? To dobrze, zacznę zadawać – pytanie ci, ale nie zdziw się, że będę zadawał je słowo po słowie, a między słowami temi ty zapijać będziesz, co byś się z pytaniem oswoił. Wiedz bowiem, iż nasza dialektyka w kryzysie grząskim się pogrąża, przyjacielu! Potrzebny nam jak twój umysł świeży, nieskażony ciężarem wiedzy, jakże olbrzymim, jakże spowalniającym pracę umysłów naszych wielce zagraconych. Pij, a ja pytanie mówić zacznę: Czy. Pij!

– (I co dalej?)

– Pij, przyjacielu!

– (Długie to pytanie?)

– Wypiłeś, dobra: „uważasz”. Pij,

– (Nie mogę!)

– Niedaleki kres drogi twej: „że” dodaję za friko. I mamy już „Czy uważasz, że”. Pij! „Czas”.

– (Co czas?)

– Pij. – A mnie żołądek do gardła podchodzi, chcę zrezygnować– a tu drzwi zakorkowane adeptami Marksa i Engelsa, zresztą widzę już dość niewyraźnie, na nogach trudno ustać.

– Wychodzę – bulgoczę obrzydliwie, pijacko i chcę się zapaść w podłogę, lecz tu mnie ktoś za fraki podchwytuje i szklankę podstawia,

– „Jest”, masz też za friko.

A wypiję sobie. I tak nie zrozumiem pytania.

– Odpowiem na następne pytanie – bełkoczę. Zdaję się słyszeć, że to już ostatnie słowo i coś o ziarnistości i zapadam się w ciemność, z której mnie ktoś jednak zdołał wyciągnąć. Ciemność we mgłę się zmienia, a za mgłą buty i spódnica z wełny, słyszę swoje imię ale na próżno głowę podnieść usiłuję, szyja zbyt wiotka, jak źdźbło trawy. Światło. Miecia ciągnie mnie zwieszonego na jej ramieniu i każe się do domu odprowadzić, śmieszne, niby jak miałbym to zrobić, a tu ona wkłada na mnie jakieś palto, mówi coś, że nie ma jej torebki, zimną wodą mi twarz leje. Wychodzimy. Wracam nieco do zmysłów, kiedy winda rusza, chcę jej dziękować, ale ona beczy po cichu, na to ja chcę ją pocałować w usta wilgotne, ale nie mogę, więc artykułując z trudem próbuję zagadnąć, a ona mnie przytula tak mocno, sensualnie, że od razu sobie trzeźwy się staję. „To długa historia – szepce – opowiem ci, jak wytrzeźwiejesz”.

Mówią, że trzeźwieje się dopiero rano. Dajemy nura w mróz.

 

IV

Nasze kroki skrzypiały przyjemnie po zmarzniętym śniegu, kiedy szliśmy w kierunku znanym jedynie Mieci, to ona bowiem prowadziła mnie, na wpół bezwładnego, przez wyludnione, skrzące mizernym światłem latarń ulice. Ochoczo tuliłem się w mięciutkie futerko kołnierza jej brązowego kożuszka, spychając ją pod wpływem własnej bezwładności to na ścianę domu, to znów na jakiś zaparkowany samochód. A kiedy energicznymi ruchami ciała próbowała protestować, ja wpadałem w niekontrolowany chichot amatora, którego spotyka nagroda na miarę profesjonalisty. Brałem więc z tej nagrody ile się dało, chwytałem szczęście pełnymi garściami wdychając z rozkoszą jej zapach, chowając nos przed kłującym powietrzem nocy, jak piesek wąchając jej brodę i usta, a ona, choć bezustannie wybijana z kalwarii marszu, z godnym podziwu uporem trzymała rytm i parła do przodu. Było pusto i głucho i tylko gryząca ciszę muzyka i więdnące echo krzyków za plecami przypominały, że wciąż niedaleko odeszliśmy od mieszkania Ziemiaka. Trudno sobie wyobrazić bardziej romantyczną chwilę: oto mnie, kompletnie zalanego faceta prowadzi wyśniona istota, którą zważywszy na mój ciężki stan mogłem teraz do woli dotykać, wąchać i obejmować bez obawy o protest z jej strony. (Można powiedzieć, że była teraz moja! Zdążyłem nawet zapomnieć o Romanie, choć jeszcze kilka chwil temu postać ta psuła mi dobre samopoczucie. Chciałbym, aby chwile te trwały wiecznie, och, gdybym przynajmniej mógł zapamiętać je jako szczęśliwe!)

Z radości tej i szczęścia aż zachciało mi się podskakiwać, śpiewać i krzyczeć, a ponieważ nic lepszego nie przychodziło mi do głowy zaintonowałem: Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie... Zaraz też moja ukochana zaczęła mnie uciszać, mitygować, ale wszystko jak wiadomo na próżno, z zalanym w sztok entuzjastą trzeba sposobem, a sposobu Miecia nie znała. Toteż mimo protestów dałem się bez reszty pochłonąć przyjaznej fali rewolucyjnej pieśni, jak wspaniali kompozytorzy musieli tworzyć dzieła, które latami później intonowali nawet tak niechętni ideom Marksa, Engelsa i Lenina, jak my. Ciągnąłem dalej: ...Których męczy głóóóód, myśl nowa... Miecia dalej mnie uciszała, w końcu w bezradności swojej rękę w zamszową rękawiczkę odzianą do ust mi silnie przycisnęła, lecz czyniąc to straciła na dobre równowagę, nogi jej się panicznie rozjeżdżać zaczęły na oblodzonym w tym miejscu chodniku, wreszcie grawitacja nasza ziemska pchnęła ją plecami na pobliską zaspę a mnie na nią, przy czym ona ręki od ust moich nie oderwała. Leżeliśmy tak przez moment, aż powoli poluźniła ucisk zamszowej rękawiczki, leżałem wgniatając ją całym ciałem w zmarzniętą zaspę, a osi naszych spojrzeń spotkały się i rozstać nie chciały. Przestała wierzgać, osłabła. Czułem jej ciepły oddech, para z jej ust szroniła mi policzki. W końcu uśmiechnęła się szeroko i głosem, którego nigdy bym się po niej nie spodziewał ryknęła: Bój to jest nasz ostaaatni. Nie pozostawało mi nic innego, jak dołączyć się do tego zewu radości, który całkiem podzielałem, sztywność zachowań i wieczna poprawność towarzystwa największego ponuraka przyprawia w końcu kiedyś o mdłości. Krwawy skończył się truuuuud... echo niosło pieśń dalej i odbijało się od sennych okien ulicy. Zaśmialiśmy się dudniąco i długo, śmialiśmy się coraz głośniej i zaraźliwiej, a potem wsłuchiwaliśmy się jeszcze w obojętne echo, produkt spontanicznej pracy naszych gardeł. Potem zbliżyłem usta do zmarzniętego puszku na jej twarzy, położyłem swoje wargi na jej. Zamknęła oczy rozchylając wolno usta, już ciepło miało cyrkulować w połączonych obwodach naszych ciał, kiedy w niespokojną ciszę miejskiej nocy wdarł się odległy warkot pojazdu.

Nadjeżdżał autobus. Snopy światła przecięły ciemną materię nocy, po czym znikły za zakrętem. Zepchnęła mnie z siebie gwałtownie. Niezdarnie ślizgając się i chwiejąc, łapaliśmy równowagę, z wysiłkiem pokonując kilkanaście metrów, jakie dzieliły nas od przystanku. Ale nim osiągnęliśmy cel, sterylność zimowej nocy wypełniło życie: żółte światło wnętrza autobusu na przystanku zapraszało nieprzyzwoicie do środka. Pięć sekund później staroświecki dzwonek oznajmił koniec postoju i drzwi z metalicznym trzaskiem zatrzasnęły się nam tuż przed nosem. W takich razach bezradny człowiek podskakuje i wymachuje rękami, mając lichą nadzieję, iż zostanie dostrzeżony przez wszechwładnego kierowcę. Nam się udało: wielki, trzyosiowy przegubowiec, ślizgając się po zmarzniętej jezdni zatrzymał się dziesięć metrów dalej i otworzył swoje przytulne podwoje. Gdy tylko stanęliśmy na schodkach tylnych drzwi pojazd szarpnął ostro pchając nas na ścianę. Mimo to Miecia grzecznie podziękowała, choć uprzejmość kierowców w tych stronach trudno nazwać zwyczajową. (Chociaż, z pewnych względów noc na mrozie mogłaby się okazać owocniejsza niż jazda tym autobusem i przez chwilę żałowałem nawet gestu naszego kierowcy. Wciąż ciężko dysząc, weszliśmy schodkami na podest, było prawie pusto, rzekłbyś autobus widmo, gdyby nie grupka osób, kontynuujących w przegubie jamnikowatego pojazdu gdzieś rozpoczętą imprezę).

– Patrz Arturro, goście! – krzyknął jeden z nich na nasz widok. – Tu jesteśmy, tu!

Ten pomysł spodobał mi się bardzo, perspektywę kontynuacji wieczoru w autobusie potraktowałem serio. Lecz wbrew postanowieniu nie zdołałem dotrzeć do nowych przyjaciół: autobus gwałtownie skręcił i poleciałem między siedzenia. Pomyślałem, że najwyższy czas o siebie zadbać. Z trudem gramoliłem się spomiędzy siedzeń i nie powiodłoby mi się to, gdyby nie pomoc ukochanej. Usiadła obok mnie, krzycząc do nich, że mam dość.

– Mamy czas, jedziemy do pętli – odkrzyknęli wciąż z tym samym entuzjazmem. – Pijemy! Na pohybel generalissimusowi!

– Niech mu piekło ciężkim będzie! – w odpowiedzi ryknęli chórem.

– Mieciu, dokąd właściwie jedziemy? – Objąłem ją ramieniem, które jednak szybko zepchnęła. Patrzyła na mnie z przyjaznym politowaniem.

– Chyba czas się zdrzemnąć. – A mnie przed oczami stanął znowu Roman.

c.d.n.

© Copyright by Piotr Pomsta, 2008



[ góra ]

e-czytelnia

Z TEJ KSIĄŻKI


Możesz zamówić książkę w naszej księgarni lub kupić w siedzibie wydawnictwa

TOP 10 miesiąca
listopada

Brak danych

TWOJA LEKTURA INTERNETOWA

Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!

KSIĄŻKI `e media`

„Omen”. Zamów tę książkę w naszej księgarni

KSIĄŻKI
GRUPY HELION

: R E K L A M A :




INNE INTERNETOWE SERWISY e media

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.